czwartek, 29 listopada 2012

To najlepiej przyswajalne wapno

A na silne zęby jest jeden całkiem niezły sposób: raz na tydzień zjeść łyżeczkę sproszkowanej skorupki jajka. Bierzesz skorupkę od jajka (gotowanego - nie surowego, bo dostaniesz salmonellozy!), mielesz w młynku od kawy i łyżeczkę tego proszku dodajesz sobie np, do jogurtu. To najlepiej przyswajalne wapno. Brzmi jak zabobon, ale potwierdzają to lekarze.

To komentarz u Elli. Ukradłam to bo chyba nie tylko mnie to zainteresowało.

sobota, 24 listopada 2012

Nic człowiekowi nie degraduje godności jak poczucie bezsilności.

http://www.silesia-schlesien.com/index.php?option=com_content&view=article&id=235:henryk-martenka-polak-niemiec-dwa-bratanki-&catid=37:artykuy


Rzadko kiedy informacja budzi takie poczucie wściekłej bezradności. Niemieckie media alarmują: kradną wszystko!”doniosła Deutsche Welle. O alarmującej sytuacji na pograniczu z Polską i Czechami napisał "Koelner Stadt-Anzeiger". Autor, Bernhard Honningfort opisuje długi szereg przypadków, które układają się w koszmar, jaki przeżywają niemieccy handlowcy, rolnicy, budowlańcy i zwykli mieszkańcy terenów przygranicznych.
Gazeta opisuje m.in. sytuację dilera maszyn rolniczych Michaela Brandinga, który stara się sprzedawać maszyny "zanim nie zostaną mu wcześniej skradzione. Tu kradną wszystko, przyznaje, i zaznacza jak bardzo czuje się bezradny, bezbronny i wściekły. - Nawet nie wspominam już o samochodach. Chodzi o maszyny rolnicze, maszyny budowlane, traktory czy nawet bydło, rowery, diesel, rynny i karpie ze stawu. Kiedyś chłopi w czasie żniw nocą zostawiali maszyny na polu. Dziś wracają nimi do obejścia i barykadują wjazd. To jest jakiś obłęd - mówi Branding. Nie ma nic przeciwko Polakom, jedna trzecia jego klientów jest zza polskiej granicy, ale wreszcie coś się musi wydarzyć!
Niemieckie władze nie są, jak twierdzi Deutsche Welle, bezczynne: "Z Poczdamu wysłano na tereny przygraniczne specjalne oddziały policji. Są wspólne polsko-niemieckie patrole, wspólne biura, helikoptery, z których na odległość trzech kilometrów można rozpoznać znaki rejestracyjne. Są specjalne oddziały policji w Brandenburgii i Saksonii i prokuratury zajmujące się zorganizowaną przestępczością. Czego tylko brak, to widocznych sukcesów".
Ludzie, coraz bardziej bezradni, bezsilni i zdesperowani dają upust rozżaleniu; uważają, że kary dla złodziei są zbyt łagodne a niemieckie więzienia to „oazy wellnesu”. Politycy rozkładają ręce, zaś policjanci w ogóle nie panują nad sytuacją. Ludzie pytają, jak można było tak bezmyślnie otworzyć granice przy tak dużych różnicach w poziomie życia. Nic dziwnego, że ze wschodniej Europy napłynęli złodzieje. Jeden z poszkodowanych, właściciel sklepu był świadkiem jak na ulicy, tuż przed sklepem, pobity został jego klient, któremu od razu skradziono samochód. - Chcę mieć broń - powiedział. - Chcę żeby było prawo tak jak w Stanach, żebym mógł bronić mojej własności.
Nic człowiekowi nie degraduje godności jak poczucie bezsilności. Polscy i czescy złodzieje w bezczelny sposób wykorzystują brak granic i kontroli celnej, kradnąc na potęgę wszystko, co im w łapy wpadnie. I nie ma takiego, żeby im w tym przeszkodził. Aż korci, by odnieść się do tego co już w naszych dziejach było i się sprawdziło. Mamy bowiem wspólny w tej materii dorobek.
W miastach Polski średniowiecznej obowiązywało prawo niemieckie, magdeburskie. Antonina Jelicz w „Życiu codziennym średniowiecznego Krakowa” pisze, że za kradzież karano na gardle i ręce. „Przy bramie kościoła Mariackiego zakuwano skazańców w kuny na ogólne pośmiewisko. Chłostano winnych przy pręgierzu na Rynku, a nóż wiszący w Sukiennicach ostrzegał złodziei że karą za kradzież bywa obcięcie uszu”.
Kara w dawnych czasach musiała odstraszać. I odstraszała, co nie znaczy, że nie było złodziei. Byli, ale w liczbie mniejszej, niż gdyby im pobłażano. Walczono z nimi różnie, ale zawsze brutalnie. W walce z przestępczością władze średniowiecznego Wrocławia stosowały kilka rodzajów kar – pisze Wojciech Chądzyński w książce Wrocławskie wędrówki po Dolnym Śląsku i jego stolicy. Tych, którzy łamali prawo, w zależności od wagi popełnionego przestępstwa, zamykano w klatce, stawiano pod pręgierzem, poddawano karze chłosty, wypędzano z miasta, zamykano w więzieniu lub pozbawiano życia. Najłagodniejsza była kara hańby. Skazanych na nią umieszczano w klatce lub przykuwano do pręgierza i wystawiano na widok publiczny. W ten sposób karano pijaków, złodziei, oszustów oraz tych, co zakłócali spokój.
Więzieniem, pisze Chądzyński, przeznaczonym dla niskich stanów, była Wieża Krupnicza, zwana Wieżą Dobrej Kaszy. Stała do roku 1838. W okresie, gdy zamykano w niej skazanych, we Wrocławiu powiedzenie „iść na dobrą kaszę” oznaczało nic innego, jak „iść do więzienia”, a przymiotnik „dobra” miał w tym przypadku podtekst ironiczny, gdyż, jak wiadomo, w ówczesnych więzieniach jedzenie było raczej podłe.
Ale to nie kiepskie menu miało budzić grozę wśród rzezimieszków, lecz nieuchronność kary. Dokładnie to, co i dziś powinno stanowić istotę prawa. „Złodziej ma być obieszon” zalecał jeszcze w XVIII wieku popularny kodeks prawa karnego, przywołany przez Stanisława Milewskiego w książce „Szemrane towarzystwo niegdysiejszej Warszawy”. W polskiej praktyce kryminalnej, pisze autor, wzorowanej przede wszystkim na niemieckiej, bardzo zabiegano o to, by skazaniec jak najdotkliwiej i najdłużej odczuwał ból. Stąd z rozmachem organizowane egzekucje, które ściągały tłumy mieszczan i pospólstwa. Ale czy powieszenie złoczyńcy naprawdę było to skuteczne? Gdzież tam… Właśnie podczas takich masowych widowisk odbywały się złodziejskie żniwa. U Jędrzeja Kitowicza w „Opisie obyczajów za panowania Augusta III” czytamy o ówczesnych rzezimieszkach, że „mieszając się w ciżbę, kieszenie z pieniędzmi wyrzynali, albo z nich zegarki, tabakierki lub chustki ludowi wyciągali”. Dopiero w XIX wieku prawnicy zdali sobie sprawę, że stosowana srogość prawa magdeburskiego owocuje skutkiem przeciwnym. Budzi odrazę nie dla sprawcy, ale wymiaru sprawiedliwości.
To nie są konkluzje, rodzące się w głowach polskich złodziei u zachodnich sąsiadów rabujących co się da i co się sprzeda. Ale czy okradzionym i bezradnym nie zrobi się cieplej na sercu, gdy wspomną sobie prawa, które kiedyś oddawały sprawiedliwość takim jak oni? Gdy wyobrażą sobie złodzieja zakutego w dyby, lżonego, a potem wieszanego na grodzkiej szubienicy przy aprobacie wiwatującego tłumu? Gdy wyobrażą sobie, jak smagano batem szabrownika pod ratuszowym pręgierzem, a potem przeganiano z miasta na cztery wiatry? A gdy jeszcze pomyślą, że mogli takiemu obwiesiowi do więziennej kaszy nasikać... Ech, miło jest pomarzyć… (Samo Zycie)

niedziela, 18 listopada 2012

Smacznego


Na normalna blachę…wyłóż papier do ciasta.
4 całe jaka +1 szklanka cukru….ubij aż będzie sztywna piana.
dodaj 1 szklankę mąki tortowej i płaskie 2 łyżeczki proszku do pieczenia….wszystko wymieszaj robotem.
wyłóż na blachę .będzie cienki placek ,ale podrośnie…Do nagrzanego piekarnika na 180 st.-15-20 min ale ja zaglądam, jak będzie złoty kolorek, sprawdzam patyczkiem …
Wykładam ciacho z papierem na blat by ostygło….zimne przekroje na pól by były dwa cieniutkie placki.
Śmietanę ubijam 36 %…..te większe pudełko im więcej tym smaczniejsze::)))tu ile chcesz…I do ubitej śmietany dodaje rozmieszaną żelatynkę z mała ilością wody -2 łyżeczki żelatyny na malutka ilość wody ..Dodam ,jeszcze trochę po miksuje i wykładam na ciacho .drugim plackiem przykładam delikatnie i do lodówy na 3 godz…..Potem posypuje cukrem pudrem ….Jest pyszne::)))
Ja jak nie mam śmietanki to biorę śnieżkę …2 .I też żelatyna::)))Ona pomaga by śmietana sie nie rozlazła…jest taki puszek…Smacznego!!!!!!

sobota, 17 listopada 2012

Moje Gliwice

http://tygodnik.onet.pl/1,64106,druk.html




Wypisz wymaluj sypialnia u moich gliwickich dziadków, rodziców mojej mamy czyli po kądzieli. Obrazek z sieci

Pamiętając o kulturowej różnorodności miasta, trzeba wspomnieć o wielowiekowym przenikaniu się kultur Polaków, Niemców, Czechów, Ormian i Żydów. Tu mieszkał Oscar Troplowitz (1863–1918) – aptekarz, wynalazca pasty do zębów i kremu „Nivea”. Żyjący w XIX wieku, ciągle jeszcze czekający na należną mu sławę fotograf, badacz fauny i flory Australii Wilhelm von Blandowski (1822–1878) urodził się i kształcił w Gliwicach, tu miał swoje atelier. Zachował się unikatowy zbiór fotografii jego autorstwa (ponad 1400 zdjęć portretowych Ślązaków; chłopów, mieszczan, przemysłowców). Istnieje szansa, że twórczość najbardziej znanego fotografa z Gliwic zostanie rozpropagowana szerzej.

W Gliwicach w latach 1861–1938 ­istniała synagoga. Była świadectwem ponad 150-letniej historii współtworzenia miasta przez społeczność żydowską, została spalona w „Noc kryształową”. W czasie wojny 600 członków gminy żydowskiej deportowano do Auschwitz-Birkenau. W mieście pozostały stare cmentarze żydowskie. W każdą trzecią niedzielę miesiąca można je zwiedzać wraz z przewodnikiem ze Stowarzyszenia na Rzecz Dziedzictwa Żydowskiego w Gliwicach „Zikaron”.

Trzeba wreszcie pamiętać o tym, że po II wojnie światowej w Gliwicach osiedliło się wielu Ormian. W ormiańskiej świątyni – kościele św. Trójcy, nad którym opiekę duszpasterską sprawuje ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, znajduje się cudowny obraz Matki Boskiej Łysieckiej, przywieziony z Łyśca koło Stanisławowa.

Pamięć o historii i tradycjach miasta kultywują jej dzisiejsi mieszkańcy. Powstała strona internetowa www.gliwiczanie.pl, organizowane są Gliwickie Dni Dziedzictwa Kulturowego, w okresie wielkanocnym dużym zainteresowaniem cieszy się konkurs na pisankę (górnośląską kroszonkę). Misterne wzory wykonywane techniką rytowniczą potrafią zamienić wielkanocne jajko w prawdziwe dzieło sztuki.

***

Horst Bieniek ostatni raz odwiedził Gliwice w 1987 r., na trzy lata przed śmiercią. ­Wizytę opisał w „Podróży w krainę dzieciństwa”, którą kończą słowa: „Przywiozłem ze sobą kawałek czarnego węgla z gliwickiej ziemi. Przywiozłem różaniec z Góry św. Anny. Przywiozłem małego posrebrzanego lwa, na wzór »Śpiącego lwa« Kalide’a w Parku Miejskim w Gliwicach. Czasem biorę te przedmioty do ręki, kawałek węgla, różaniec, lwa. I wspominam”.

Warto odwiedzić Gliwice, podczytując książki Bienka.

Zobacz także: www.nowegliwice.com oraz www.gliwiczanie.pl

środa, 14 listopada 2012

Dzień seniora i inne ciekawostki



W Polsce 14 listopada świętujemy Dzień Seniora. Pamiętajmy o wszystkich babciach, dziadkach, ciociach, sąsiadkach.


ODA do starości
Co to za życie bywa w MŁODOŚCI !?
Nie czujesz serca ...wątroby ...kości ...
Śpisz jak zabity, popijasz gładko ...
i nawet głowa boli cię rzadko.

***
Dopiero człeku twój wiek DOJRZAŁY!
Odsłania życia urok wspaniały ...
Gdy łyk powietrza, z wysiłkiem łapiesz...
Rwie Cię w kolanach ...
Na schodach sapiesz ...
Serce jak głupie szybko ci bije ...
Lecz w każdej chwili czujesz że ŻYJESZ !
Więc nie narzekaj z byle powodu
Masz teraz wszystko ,czego za młodu

nie doświadczyłeś. Ale DOŻYŁEŚ!
***
Więc chociaż czasem w krzyżu cię łupie
Ciesz się dniem każdym!
Miej wszystko w DUPIE!!!




Dzień Seniora w Polsce powstał z inicjatywy Polskiego Związku Emerytów, Rencistów i Inwalidów, a jego celem jest zwrócenie uwagi społeczeństwa na ludzi starszych i niepełnosprawnych.

wikipedia.org/wiki/Staropolskie_określenia_stopnia_pokrewieństwa

Staropolskie określenia stopnia pokrewieństwa[edytuj]

Ilustracje z dzieła "Heraldica to iest osada kleynotow rycerskich"Józefa Jabłonowskiego z 1742 roku pokazująca stopniepokrewieństwa po mieczu i po kądzieli.
Staropolskie określenia stopnia pokrewieństwa dotyczą nazw, którymi określa się członków rodziny. Niektóre z nich wyszły z użycia i nie są stosowane w dzisiejszej polszczyźnie.
Krewnych po ojcu określano krewnymi po mieczu (lub agnatami), a po matce po kądzieli (lub kognatami, najczęściej terminy "agnat" i "kognat" stosowane były do przodków). Bliższą rodziną byli męscy potomkowie, jako zachowujący to samo nazwisko i herb.
Mężczyzna dzieci swoich braci nazywał synowcami i synowicami, kobieta - bratankami i bratanicami. Dzieci sióstr były zwanesiostrzeńcami i siostrzenicami. Według niektórych źródeł dzieci rodzeństwa określano ogólnie terminami nieć (rzadziej nieść) inieściora, według innych źródeł terminy te odnosiły się do dzieci kuzynów (czyli wnuków stryjów, wujów i ciotek). Do brata ojca zwracano się stryju lub stryku, a do jego żony stryjenko bądź stryjno.Wujem i wujną lub wujenką tytułowano brata matki i jego małżonkę. Siostrę babki nazywano wielką ciotką lub praciotką, brata dziadka -wielkim stryjemprastryjem lub przestryjem. Brata babki określano terminem wielki wujstary wuj lub przedwieć. Nie istniał terminkuzyn: dzieci stryjów, wujów i ciot określano bracia i siostry stryjeczne, wujeczne i cioteczne. Terminy wuj i (zwłaszcza) stryjrozszerzano także na kuzynów rodziców; wówczas dla odróżnienia rodzeństwo braci rodziców określano mianem stryj rodzonywuj rodzony. Dzieci stryjów nierodzonych (czyli kuzyni drugiego stopnia) określane były jako bracia i siostry przestryjeczne. Dzisiejsze dziecko to było dziecię lub czędo. Na wnuka i wnuczkę mówiono wnęk i wnękaRodzic był określeniem właściwym tylko dla ojca.
W staropolszczyźnie również stopnie powinowactwa miały swoiste nazwy. Rodzice męża nazywani byli: świekier (świakier, świokier) iświekrew (świekra, swiekrucha). Ojca i matkę żony określano zaś jako cieść (później teść) i cieścia (wcześniej ćścia, później teścia,teściowa). Mężem córki był, podobnie jak dziś, zięć, za to synową (żonę syna) określano terminem snechasneszka, niewiastka (bo nic się o niej nie wiedziało). Na siostry męża mówiło się zełwazołwazełwica lub żołwica czy żełwia, a na brata męża - dziewierz. Żona brata męża (żona dziewierza) nosiła nazwę jątrew lub jątrewka, tą samą nazwą określano czasem bratową (żonę brata). Mąż siostry był określany jako swak. Brata żony określano terminem szurzy, czasem szurza lub szurzyn, siostra żony nosiła nazwę świeść. Męża świeści określano czasem terminem paszenog pochodzenia awarskiego. Mężem ciotki (cioty) był pociot lub naciot; nazywano tak zarówno męża siostry ojca, jak i siostry matki.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Notatka wiersz Wisławy Szymborskiej


Wiersz ma tytuł „Notatka”. Napisała go Wisława Szymborska. Otwiera ostatni tomik Poetki pt: „Milczenie roślin”.
„Życie – jedyny sposób
aby obrastać liśćmi,
łapać oddech na piasku,
wzlatywać na skrzydłach,
być psem,
albo głaskać go po ciepłej sierści;
odróżniać ból
od wszystkiego co nim nie jest;
mieścić się w wydarzeniach,
podziewać w widokach,
poszukiwać najmniejszej między omyłkami.
Wyjątkowa okazja,
żeby przez chwilę pamiętać,
o czym się rozmawiało
przy zgaszonej lampie;
i żeby raz przynajmniej
potknąć się o kamień,
zmoknąć na którymś deszczu,
zgubić klucze w trawie;
i wodzić wzrokiem za iskrą na wietrze;
i bez ustanku czegoś ważnego
nie wiedzie
ć”.

niedziela, 4 listopada 2012

Historia Śląska-Twórca Katowic

Franz von WINCKLER 

Górnośląski przemysłowiec Franz von Winckler znany jest przede wszystkim historykom jako twórca Katowic.

 To on swoimi rozważnymi i odważnymi decyzjami umożliwił późniejszy rozwój tej małej wioski.

 Sam jednak nigdy w Katowicach nie zamieszkał, do końca życia przebywając w miechowickim pałacu. 

Urodził się 4 sierpnia 1803 roku we wsi Tarnów koło Ząbkowic Śląskich.

 Był synem zarządcy dóbr ziemskich,
 jednym z dziewięciorga dzieci.
 Rodzina nie należała do szczególnie zamożnych. 
Winckler uczęszczał do szkoły w Kłodzku, a później do gimnazjum w Nysie.
 Postanowił nauczyć się zawodu górnika i w tym celu zapisał się do znanej szkoły górniczej w Tarnowskich Górach, odbywając też praktykę w państwowej kopalni kruszców "Fryderyk" (Friedrichsgrube).
 Pracował również jako zwykły górnik w kopalniach węgla w Zabrzu i Królewskiej Hucie (Chorzowie) oraz w Załężu poznając w ten sposób wszystkie nowoczesne zakłady istniejące wówczas na Górnym Śląsku. 
Pierwszym samodzielnym stanowiskiem jakie objął była posada sztygara w kopalni kruszców "Maria" w Miechowicach (istniała ona w miejscu obecnego wylotu ulicy Dolnośląskiej). 

Winckler ożenił się po raz pierwszy w 1826 roku z Alwiną Kalide, siostrą znanego górnośląskiego rzeLbiarza Teodora Kalide, z którą miał dwie córki.

 Niestety, żona zmarła w trzy lata póLniej, a z córek przeżyła tylko Waleska, urodzona w 1829 roku.
 Dzięki swym zdolnościom organizacyjnym Winckler został zarządcą miechowickiej kopalni "Maria" będącej własnością, podobnie jak wieś Miechowice, Franza Aresina.
 Po jego śmierci z kolei został zarządcą wszystkich dóbr wdowy po Aresinie, Marii z domu Domes, a w 1832 roku pojął tę starszą od siebie o czternaście lat kobietę za żonę.
 To otworzyło mu drogę do bogactwa, gdyż nie tylko dobrze zarządzał majątkiem Marii, ale zaczął nabywać nowe posiadłości i zakłady przemysłowe.
 Oboje mieszkali w pałacu w Miechowicach, który póLniej w latach 60. XIX wieku został rozbudowany przez córkę i jej męża.
 Swoje doświadczenia wzbogacał licznymi podróżami do Europy Zachodniej, gdzie zwłaszcza w Anglii podpatrywał najnowocześniejsze rozwiązania techniczne. 

Oprócz dóbr mysłowickich w 1839 roku nabył małą i nic nie znaczącą wieś Katowice.

 Ponieważ większość jego dóbr leżała w tamtej okolicy, przeniósł do Katowic ich zarząd, na którego czele postawił wieloletniego przyjaciela i współpracownika jeszcze z czasów nauki w szkole górniczej - Friedricha Wilhelma Grundmanna.
 Ten ostatni stał się "ojcem" rozwoju Katowic, które dzięki jego staraniom awansowały w 1865 roku do rangi miasta. 

W 1840 roku Winckler w uznaniu swych zasług, szczególnie dla rozwoju przemysłu górnośląskiego, otrzymał od króla tytuł szlachecki, pisząc się odtąd Franz von Winckler.
 Cieszył się dobrą opinią wśród swoich robotników, którym zapewniał opiekę lekarską i liczne świadczenia socjalne, budował też dla nich osiedla mieszkaniowe oraz stworzył szpital w Miechowicach.
 Poza tym zakładał konsumy, które zaopatrywały pracowników w tańszą żywność.
 Jego dobra obejmowały m.in. Miechowice, Rokitnicę, Katowice, Mysłowice, Orzesze, Jaśkowice, Woszczyce i Palowice, najcenniejsze były jednak nie grunty, lecz leżące na nich kopalnie węgla i kruszców oraz huty żelaza. 
Winckler był właścicielem lub współwłaścicielem 69 kopalń węgla kamiennego, 14 kopalń kruszców, 7 hut cynku, 6 hut żelaza, walcowni i dwóch fryszerek. Z tych wszystkich zakładów do niedawna jeszcze fedrowała kopalnia "Ferdynand" ("Katowice"), położona niemal w samym centrum dzisiejszych Katowic. 
Winckler zmarł 6 sierpnia 1851 roku, wracając z kuracji "u wód", podczas zwiedzania groty koło Lublany w obecnej Słowenii.
 Pochowano go w kaplicy koło starego kościoła w Miechowicach (teren obecnego parku), a póLniej przeniesiono zwłoki do krypty nowego kościoła św. Krzyża w Miechowicach.
 Jego żona zmarła dwa lata póLniej i została pochowana obok męża.
 Córka Waleska wyszła za mąż za Huberta von Tiele, dając początek rodowi von Tiele-Winckler.
 W 1889 roku wszystkie przedsiębiorstwa Wincklerów utworzyły spółkę Kattowitzer AG, przekształconą w okresie międzywojennym we Wspólnotę Interesów. 

W 1853 roku w Katowicach w parku zamkowym (rejon obecnego Pomnika Powstańców Śląskich), niedaleko budynku zarządu dóbr, odsłonięto stworzony przez Teodora Kalide pomnik ku czci Wincklera. Niestety, jak wiele innych świadectw niemieckiej przeszłości Katowic został on zniszczony po II wojnie światowej.